wtorek, 30 czerwca 2015

pierwsze śliwki - robaczywki...

Jestem sobie w busie, wracam ze Szczecina, dzwoni telefon. Numer nieznany - pewnie ktoś z pracy... Odbieram, a tu niespodzianka. Tralalala, pitu-pitu, "bo ja bym chciała zamówić u Pani torta". Yyyyy... Hm...No tak, tak, właśnie ktoś chce mi zapłacić za usługę cukierniczą. Potem już w głowie miałam tylko A!A!A!, a po chwili się opanowałam i wypytałam o smaki, zaproponowałam kilka wersji, uprzedziłam, że nie wykonuję zdobień lukrem plastycznym.

W piątek potwierdzenie, na poniedziałek tort gruszkowo - kajmakowy dla pięciolatki.

Zrobiłam spokojnie zakupy w sobotę, w niedzielę rozplanowałam sobie pracę i, poza ogólną ekscytacją, wszystko było spokojne. Do czasu.

W niedzielę najpierw upiekłam biszkopt - wyszedł jak trzeba. Potem zrobiłam masy - wyszły dobre. A później zaczął się Armagedon.... Najpierw źle mi się pokroił biszkopt, potem gruszki do masy były zbyt mokre, a chipsy gruszkowe (zdobienie) uroczo spaliłam w piekarniku. Z każdą minutą było tylko "lepiej" - biszkopt zbyt mocno nasączyłam, tort po złożeniu nijak nie przypominał kształtem tego, co powinien, w domu było za ciepło i bałam się, że całe ciasto "popłynie", wieczór się zbliżał, a ja prawie płakałam żałując, że odebrałam ten pieprzony telefon. Przyjechała siostra, opanowała sytuację, pomogła (dziękuję!), a ja na złamanie karku popędziłam do sklepu po gruszki, żeby zrobić kolejną porcję, a później zajęłam się zdobieniem. Wraz z mamą zawiozłam gotowy wypiek do A. (po raz pierwszy tak wolno przejechałam przez Goleniów) i wróciłam do domu. Ufff. Byłam wykończona i w jakiś sposób "pokonana".

Pół nocy nie spałam, a jak już zasnęłam, miałam koszmary. Cały poniedziałek chodziłam jak struta.Czułam duże napięcie, niedosyt, miałam kaca moralnego, że to za wcześnie, że porwałam się w motyką na słońce i jestem na to wszystko (jeszcze) za cienka.

Polepszyło mi się dopiero wieczorem, a uzdrowiłam się dziś rano po SMSie, że ciasto wyszło bardzo smaczne, choć odrobinę za wilgotne (ha, ha).


WNIOSKI?

Na razie rezygnuję z brania kasy za wypieki - jedynie za składniki. Nie czuję się na siłach, więc nie będę zarabiać, bo to było dla mnie największym obciążeniem.

Szkolenia, szkolenia, szkolenia. Muszę dużo ćwiczyć, aby moje wyroby nie tylko smakowały, ale i pięknie wyglądały, żeby podejść do tematu twórczo i świeżo.

Zakupy - brakuje mi sprzętu. W pierwszej kolejności tortownica bez rantu na obrotowej nóżce, tylki, rękawy, nóż płaski i obręcze oraz dużo, dużo, duuuużo więcej.

Odbiór tylko ode mnie od razu po zrobieniu -żadnego trzymania w prywatnej lodówce i stresu, że śmietana przejdzie zapachami, wożenia z obawą, że tort się popsuje.

Jestem już spokojniejsza, ale to było naprawdę stresujące doświadczenie. Niemniej - staram się uczyć na błędach i już teraz cieszę się, że się podjęłam, choć więcej było stresu niż przyjemności - pewnie to kwestia doświadczenia, wprawy i pewności własnych umiejętności.

Czyli kończy się jak zwykle: potrzeba czasu, czasu, czasu... Bla, bla, bla... Nienawidzę uczyć się cierpliwości. ;)



Smacznego! (Bo pora obiadowa.)
Ola

1 komentarz: